niedziela, 1 grudnia 2013

Kroki


   Kiedy myślę, czy rozmawiam o miłości nawet ja, taki mól książkowy i wieczna kujonka nie potrafię podać jednoznacznej definicji. Dla mnie miłość jest wtedy, kiedy znasz kogoś do tego stopnia, że poznasz go nawet z oddali, po samym stylu chodzenia. Że rozpoznasz odgłos jego kroków na schodach, kiedy do ciebie idzie i ten odgłos będzie powodował, że twoje serce przyspieszy jak po sprincie. Gdy w jego oczach widzisz cały swój świat. A kiedy czujesz na sobie jego dotyk rozpadasz się na tysiące kawałeczków i płoniesz... Bo tak właśnie było z nami.  I wiem na pewno, że to była miłość. Myślę, że oboje wiedzieliśmy to już wtedy, na naszym ostatnim roku w Hogwarcie.
    Poznaliśmy się w pociągu. On był odrobinę przestraszony, ale na pewno nie bardziej niż ja. Starał się emanować pewnością siebie i bardzo mi tym wtedy zaimponował. Zapytałam go, do którego domu chciałby zostać przydzielony, a on uniósł podbródek i powiedział, że od lat wszyscy Malfoyowie trafiają do Slytherinu. Był z tego taki dumny, a ja skrzywiłam się w duchu, bo co nieco już w końcu przeczytałam o domach w Hogwarcie. Uśmiechnął się do mnie, odgarnął blond grzywkę i wygłosił mi swoją pierwszą przemowę o czystości krwi i szlamach. Pierwszy raz nie wiedziałam, o czym ktoś do mnie mówi i jak głupia przyznałam mu rację, następnie ruszając w dalszą przechadzkę po pociągu. Dopiero kilka dni później po kilkugodzinnych poszukiwaniach w bibliotece dowiedziałam się, o czym mówił i poczułam się jak totalna idiotka. Mogłam tylko liczyć na to, że nie będę mu się zbytnio rzucać w oczy, w końcu to taki wielki zamek... Ale jak zwykle w takich sytuacjach nie miałam szczęścia.
    Spotykałam go cały czas, jakby robił to specjalnie. Jego kroki budziły we mnie niepewność. Wtedy nic do mnie nie mówił. Pozwalał mi spokojnie przeżywać moje spotkanie z magią. Myślałam, że tak będzie zawsze. I choć było mi przykro, że on nie rozmawia ze mną tylko dlatego, że pochodzę z mugolskiej rodziny jakoś byłam w stanie się z tym pogodzić. Nie on jeden mnie w końcu nie lubił... Wszystko zmieniło się po tej głupiej akcji z trollem, kiedy zaprzyjaźniłam się z Harrym i Ronem. I chociaż nie byłam już sama, było coraz gorzej. Draco wodził za mną wściekłym spojrzeniem, a potem przeszedł do stałych konfrontacji z nami. On i ci jego dwaj goryle byli wtedy moją największą zmorą. Odgłos jego kroków wzbudzał we mnie strach i niechęć. A Draco nie przepuścił żadnej okazji by mnie pognębić.
    Role odwróciły się, kiedy zabito Hardodzioba. Nie mogłam znieść tego, że to właśnie on, ze wszystkich ludzi, do tego doprowadził i kiedy zobaczyłam, jak bardzo jest z siebie zadowolony po prostu nie wytrzymałam. Rzuciłam się na niego z pięściami i potraktowałam go perfekcyjnym prawym sierpowym, którego nauczył mnie tata. Widziałam ten szok odmalowany na jego twarzy i od razu poczułam wyrzuty sumienia, które zaraz zostały ucieszone przez gratulacje chłopaków. Po tej sytuacji dał mi spokój. Dalej walczył z Ronem i Harrym, ale mi zostawił wolną rękę. Myślę, że mimo wszystko on nigdy nie chciał, by coś mi się stało. Wtedy, w pociągu, los połączył nas jakąś cienką nicią porozumienia, której żadne z nas nie chciało przerywać, choć byłoby to najrozsądniejszym wyjściem.
    Gdy wraz z Potterem i Weasleyem dostaliśmy się w ręce Śmierciożerców, którzy zabrali nas do Malfoy Manor, jedynym o czym mogłam myśleć, był fakt, że właśnie tam mieszkał i wychował się znajomy Ślizgon. Cały czas miałam przed oczami jego twarz i zastanawiałam się, czy on też jest tu obecny. Potem nadszedł czas na tortury. Kiedy Bellatrix rzuciła na mnie Cruciatusa i zaczęłam zdzierać gardło w dzikim wrzasku on przybiegł w szoku. Widziałam, jak wyrywa się, by mi pomóc, lecz Narcyza trzymała go mocno, by nie zrobił głupoty. Udało mi się uciec, ale jego zbolała twarz miała utkwić mi w głowie na wieki.
    Kiedy podczas bitwy rzucił tarczę, dzięki której uniknęłam lecącego na mnie zaklęcia, którego nie zdołałam zauważyć, zrozumiałam, że przez ten cały czas on nie był taki, na jakiego się kreował. Nie był taki, jak chciał jego ojciec, był sobą. I właśnie on mnie uratował. Tylko jemu zawdzięczam moje życie. Całą bitwę trzymał się w odległości zaledwie kilku kroków ode mnie, by móc mnie pilnować i będę mu za to wdzięczna do końca.
    Potem, po wojnie wróciliśmy do Hogwartu i kazano nam zamieszkać razem, jako nowym prefektom naczelnym. Nasłuchałam się wtedy wyrazów współczucia, ale wewnątrz mnie eksplodowała radość. Wbrew wszystkiemu było nam świetnie razem. Po śmierci ojca Malfoy bardzo się zmienił. Uwielbiałam te chwile, gdy po ciężkim dniu kładłam się do łóżka i udawałam, że śpię, a on po cichu, na boso skradał się do mojego pokoju tylko po to, by na mnie popatrzeć, pogłaskać po głowie, czy szczelniej otulić kołdrą. Czasami udawałam, że mnie obudził, a wtedy siadaliśmy razem po turecku i rozmawialiśmy całymi nocami. To zaczęło być naszym rytuałem i jego ciche kroki to było coś, na co czekałam z niecierpliwością przez cały dzień. Aż wreszcie nadszedł koniec. Pożegnanie z Hogwartem, pożegnanie z Draco.
    Rok, który spędziłam na praktykach u Minerwy był najgorszym rokiem mojego życia. Nie mogłam spać, cały czas wsłuchując się w odgłosy nocy, czekając na jego kroki, które nie miały prawa zabrzmieć. Brakowało mi go, ale przecież nie mogłam się do tego przyznać... Potem zaczęłam pracować w Ministerstwie Magii, tak, jak wszyscy tego oczekiwali od Świętego Trio. Trafiłam do Departamentu Przestrzegania Prawa, a moje kulawe szczęście sprawiło, że moją pierwszą sprawą był nie kto inny, jak sam Draco Malfoy, który w stanie upojenia alkoholowego aportował się z samego centrum Londynu, za świadków tego zdarzenia mając sześciu mugoli.
    Na rozprawę stawił się punktualnie. Ubrany był w elegancki garnitur, a towarzyszył mu podstarzały prawnik. Wyglądał na skruszonego całą tą sprawą, a przynajmniej tak było, dopóki nie zobaczył, kto prowadzi jego sprawę. Na jego twarzy odmalował się szok, a potem szeroki uśmiech.
    - Granger, nie sądziłem, że nasze drogi jeszcze się zejdą...
    - Tak, cóż... Przykro, że sprawiłam ci zawód.
    - Zawód? Od roku próbuję cię znaleźć, ale zapadłaś się pod ziemię! Od kiedy pracujesz w Ministerstwie?
    - Przyszłam dopiero w tym tygodniu. Jesteś moją pierwszą sprawą - obdarzyła go surowym spojrzeniem podpatrzonym u McGonagall.
    - Słuchaj, strasznie mi głupio, że tak wyszło z tymi mugolakami, ale już nic na to nie poradzę. Byłem pijany, nie panowałem nad sobą.
    - Mogłeś się rozszczepić - przeszyła go wzrokiem.
    - Martwisz się o mnie?
    - Nawet nie wiesz jak... - mruknęła zalotnie, pochylając się w jego stronę.
    Wtem ich moment przerwał prawnik blondyna, który odchrząknął znacząco, usadził Dracona na fotelu i wyjął plik papierów.
    - Jeśli można, chciałbym rozpocząć negocjacje odnośnie ukarania mojego klienta.
    - Cóż, według prawa pan Malfoy - spojrzała na niego spod rzęs - powinien przepracować po 20 godzin prac społecznych za każdego z mugoli, którym trzeba było zmienić pamięć.
    - Granger, proszę, oszczędź mi tego...
    - W takim razie, co możesz mi zaoferować w zamian?
    - Hmmm... - arystokrata udał, że się namyśla. - Może randkę?
    - Czy ja wiem? Nie wydaje mi się, żeby to była wystarczająca rekompensata..
    - Przepraszam państwa, widzę, że moja obecność nic tutaj nie wniesie - mruknął prawnik. - Panie Malfoy, będziemy w kontakcie.
    - Tak, tak, Gatsby. Możesz odejść.
    - Więc co z tobą zrobimy? Co, Malfoy?
    - Trzy randki? Trzy randki i dofinansowanie na badania Ministerstwa?
    - Czy ty próbujesz przekupić urzędniczkę?
    - Może trochę?
    - A wiesz, że za to grozi ci dodatkowe 100 godzin?
    - Możliwe, ale to gra warta ryzyka - roześmiał się.
    - Dobra, niech ci będzie. Masz trzy randki, żeby udowodnić, że nie zrobiłam błędu odpuszczając ci. Do zobaczenia, Malfoy.
    - Do zobaczenia, Granger.
    W tym samym tygodniu zabrał mnie na obiecane randki. Pierwsza z nich była kolacją w ekskluzywnej restauracji, druga wycieczką do zoo, a trzecia wieczorem w teatrze. Potem z tych trzech randek szybko wynikło siedem następnych, potem kolejne dwadzieścia, a chwilę później mieszkaliśmy już razem. Znów mogłam słuchać jego kroków, gdy wchodził do domu na werandzie otrzepując buty z błota, gdy wbiegał po schodach, żeby sprawdzić, czy jestem w domu, czy gdy skradał się po cichu, chcąc mnie zaskoczyć. To były cudowne czasy, kiedy beztrosko spędzaliśmy czas razem, z daleka od wszelkich trosk. Oczywiście do czasu. Do czasu, gdy Ministerstwo wysłało go na przeszpiegi do Bułgarii, gdzie podobno miała powstawać nowa armia czarnoksiężników. Nie było go przez kilka tygodni, a w domu zapanowała ta nieznośna cisza. W końcu wrócił, ale był tak poturbowany, że nawet nie mógł chodzić. Wtedy można było usłyszeć tylko obcobrzmiące kroki należące do magomedyków przewijających się po mieszkaniu. Ale przynajmniej wiedziałam, że już nic mu nie grozi. Że w końcu usłyszę jego kroki.
    I tak się stało. Pewnego dnia, gdy wróciłam po pracy usłyszałam, jak schodzi do mnie na dół. Jego chód był jeszcze niepewny i powolny, ale zdecydowanie brzmiał cudownie. Poczekałam na niego u stóp schodów, a kiedy zszedł uśmiechnął się do mnie, złapał za rękę i zaprowadził do jadalni, gdzie przygotowana była kolacja. Usiadłam przy stole, szczęśliwa, że wszystko wraca do normy. Lecz Draco miał inne plany. Podszedł do mnie, klęknął i zapytał:
    - Hermiono Granger czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
    Po raz kolejny sprawił, że poczułam się jak idiotka, gdy zwyczajnie zalałam się łzami i drżącymi ustami wypowiedziałam:
    - Tak.
    Wiedziałam już, że to znaczy, że będę słuchać jego kroków aż do śmierci. I to było coś, dla czego warto było żyć. Nadal warto...

sobota, 30 listopada 2013

Wybrany


    Wojna się skończyła. Kurz po ostatniej bitwie o Hogwart już dawno opadł. Wygraliśmy. Więc jak to możliwe, że cały mój świat legł w gruzach? Z pozoru przecież prawie nic się nie zmieniło. Strona Zakonu nie straciła wielu ludzi, choć każda strata była bolesna. Weasleyowie zmagają się ze śmiercią Freda, Parvati cierpi po stacie swojej najlepszej przyjaciółki Lavender, a maleńki Teddy nie pozna nigdy swoich rodziców.
     Teoretycznie ja nie miałem nawet kogo stracić, ale od dawna ci wszyscy ludzie byli dla mnie rodziną. Lepszą, niż kiedykolwiem mogłem sobie wymarzyć. Niektórzy z nich zginęli, by mnie chronić, tak jak Syriusz czy Dumbledore. Niektórych udało mi się ocalić. Niektórzy okazywali się inni, niż mi się wydawało, jak Snape, który chronił mnie przez cały czas, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy, lub jak Malfoy, mój największy szkolny wróg, który przeszedł na naszą stronę i w czasie bitwy osłaniał Hermionę. A dla mnie liczy się tylko to, że Ginny Weasley jest cała i zdrowa. Nawet jeśli już nie moja...
    Oddaliła się ode mnie, a ja jej na to pozwoliłem, jak ostatni osioł. Nie chciałem jej przecież do niczego zmuszać, dałem jej czas, ale zamiast zmierzać ku lepszemu między nami było coraz gorzej. Unikała jak ognia przyjęć, bankietów, pierwszych stron gazet, a co za tym idzie także i mnie. Nienawidziła całej tej otoczki Wybrańca. I ja z dnia na dzień nie znosiłem tego coraz bardziej. Jedyne o czym marzyłem, to by wszystko wróciło do normy. Zamieszkałem w Norze, na czas remontu rezydencji rodowej Blacków na Grimmauld’s Place, która teraz należała do mnie. Jednak nawet tam nie widywałem jej zbyt często i zwykle z oddali, bo na mój widok uciekała jak wtedy, gdy byliśmy mali, w moje pierwsze wakacje w domu Rona. Musiałem ją odzyskać. Moją radosną, ciepłą Ginny. Nigdy wcześniej nie byłem tak zdeterminowany. Polowałem na nią niepostrzeżenie aż trafiła się idealna okazja.
    Jak zwykle nie mogłem spać i przechadzałem się koło okna w moim pokoju. Właśnie wtedy ją zobaczyłem. Siedziała skulona na ławce w ogrodzie. Była taka śliczna, że moje serce od razu zabiło szybciej. Płakała, a światło księżyca odbijało się na jej mokrych rzęsach. Nie mogłem znieść tego, że jest nieszczęśliwa. Chciałem tylko być przy niej, więc chwyciłem sweter i ruszyłem w jej kierunku. Podkradłem się do niej cicho i przykryłem ją, by nie było jej zimno. Wzdrygnęła się na mój widok i chciała uciec bez słowa, ale nie mogłem jej na to pozwolić. Za bardzo mi jej brakowało. Przyciągnąłem ją do siebie i zamknąłem w uścisku. Zacisnęła dłonie na mojej koszuli i oparła głowę o moje ramię. Cały czas płakała.
    - Ja nie potrafię tak żyć, rozumiesz? - szepnęła. - Nie chcę tej sławy, fanów i wywiadów w gazetach.
    - Wiem, Ginny... Ja też tego nie chcę. Pomóż mi przez to przejść.
    - Jak mogę ci pomóc, skoro sama nie daję z niczym rady?!
    - Po prostu bądź, Gin. Bądź przy mnie. Przecież razem przejdziemy przez wszystko, razem damy radę. Nie dam zrobić ci krzywdy. Zaczniemy żyć normalnie, obiecuję.
    - Nigdy nie będzie tak, jak było...
    - Gin, to wszystko się zmieni. Taki stan nie może trwać w nieskończoność. Wszystko się ułoży. Będziemy szczęśliwi, tylko bądź obok.
Spojrzała na mnie zaszklonymi oczami i wspięła się na palcach, by delikatnie dotknąć ustami moich warg.
    - Kocham cię, Harry.

niedziela, 24 listopada 2013

Czy ty...?


- Czy ty...

Dobijała się do jego drzwi, a on uparcie nie zwracał na to uwagi. Waliła z całej siły, wrzeszcząc:
- Severusie Tobiasie Snape! Wiem, że tam jesteś! Otwieraj te cholerne drzwi!
Po chwili drzwi stanęły otworem, a w nich pojawił się on. Jak zwykle ubrany był w czerń. Od stóp do głów. Było w nim coś tak potężnego i onieśmielającego, że niemal z wrażenia ugięły jej się kolana. Miała ochotę go dotknąć, pogłaskać po policzku, przytulić. Jednak wiedziała, że on tego nie znosi, więc zamiast tego po prostu na niego patrzyła.


-...Jamesie Potterze...

Wlepiała w niego te swoje piękne, roziskrzone, zielone oczy tak intensywnie, że instynktownie skurczył się w sobie. Wiedział, że nie może sobie na to pozwolić. Nie mógł pokazać jej, jak bardzo na niego działa. Zamiast tego wyprostował się i przywołał na twarz swój firmowy, złośliwy uśmieszek.
- Proszę, proszę... Kogo to przywiało pod moje drzwi?! Czego chcesz, Evans?!


-...bierzesz tę oto...

Nienawidziła tego grymasu. Naszła ją wielka ochota, by zetrzeć mu go z twarzy, jednak zawsze była wobec niego bezsilna. Czuła spływające łzy i chociaż się ich wstydziła, nie potrafiła nic z nimi zrobić. Czuła się tak bardzo zagubiona. Wszystkie pieczołowicie układane słowa, które chciała mu powiedzieć, wyparowały w chwili, gdy tylko ujrzała jego twarz, która teraz wykrzywiała się jeszcze bardziej.

-...Lily Evans...

Jego ręka mimowolnie wyrywała się, by zetrzeć łzy z jej zarumienionych, piegowatych policzków. Nie mógł sobie jednak pozwolić na ten gest. Musiał przezwyciężyć instynkt podpowiadający mu, by wziąć ją w ramiona i pocieszyć. Nie mógł. Zdawał sobie sprawę z tego, że ta wewnętrzna walka odbija się na jego twarzy. Nienawidził się za to, że przy niej kompletnie nie potrafił się kontrolować. Postanowił jednak zaufać sobie na tyle, by wpuścić ją do środka.

-...za żonę...

Kiedy gestem zaprosił ją do środka szybko przestąpiła przez próg, jakby w obawie, że on może jeszcze zmienić zdanie. Ściągnęła płaszcz i usiadła z podkulonymi nogami na dywanie przed kominkiem, na którym zwykła przesiadywać w dzieciństwie. Rozejrzała się dyskretnie po znajomym pomieszczeniu, które teraz stało się znacznie przytulniejsze. Wlepiła spojrzenie w ogień i oplotła się ciaśniej ramionami, starając się zignorować jego obecność.


-...i ślubujesz jej...


Przyglądał się jej, gdy robiła dokładnie to samo, co zawsze – ściąga płaszcz i rzuca go byle gdzie, by zająć ulubione miejsce. Zawsze irytował go ten rozgardiasz, który niezmiennie jej towarzyszył, jednak teraz przyniósł spokój. Przypomniał lepsze czasy, które były już za nimi, chociaż jego dzieciństwa nie można przecież określić jako szczęśliwe. I jeśli kiedyś sądził, że gdy wydostanie się spod krzywdzącej kontroli ojca będzie lepiej, to grubo się pomylił. Skupił się na powrót na swoim niespodziewanym gościu. Był pewien, że nie przyszła sobie z nim posiedzieć. Nie rozmawiali ze sobą od dawna. Nie byli już przyjaciółmi, a jednak teraz jest tu i siedzi jak gdyby nigdy nic. Nie mógł pozwolić jej tak wkraczać do jego życia, gdy tylko jej się spodoba. W momencie, w którym miał się odezwać jej ciałem wstrząsnął szloch.

-...miłość, wierność i uczciwość małżeńską...

Nie odwracając się do niego wyrzuciła z siebie to, z czym do niego przyszła. Nie starała się nawet ubrać tego w dobre słowa, bo nie istniały takie, które by nikogo nie zraniły. Takie, które mogłyby zmienić bieg wydarzeń. Oboje wiedzieli, że nic nie ma takiej mocy. Stracili się wzajemnie kilka lat wcześniej. On, kiedy nazwał ją szlamą. Ona, gdy nie pozwoliła się przeprosić. Jednak to właśnie do niego poniosły ją nogi tego zimowego wieczora, więc powiedziała mu tylko:
- James mi się oświadczył.
Kiedy nie odpowiedział odwróciła głowię w jego stronę. Po jego zaciśniętych dłoniach poznała, że ta wiadomość nie jest mu do końca obojętna. Szeptem dokończyła:
- Zgodziłam się.


-...i że jej nie opuścisz aż do śmierci?
- Ślubuję – odpowiedział młody, brązowowłosy okularnik uśmiechając się do niej promiennie. Nic nie mogła poradzić na to, że dla niej ten uśmiech nic nie znaczył. A wszystko przez to, że gdzieś w myślach majaczył jej inny, wyjątkowy, bo podszyty smutkiem.


Zamknął oczy. Ręce zacisnął mocno do tego stopnia, że tworzył rany po wewnętrznej stronie dłoni.
- Wyjdź - powiedział spokojnie.
- Nie - odpowiedziała cicho.
Otworzył oczy i przeszył ją spojrzeniem.
- Wynoś się! - wrzasnął.
I chociaż na jej twarzy odbiło się mnóstwo różnych emocji - zdziwienie, strach, smutek - to nie ruszyła się z miejsca.
- Wyjdź - powiedział raz jeszcze drżącym głosem, a kiedy ona pokręciła głową padł na kolana. Nie wiedział, co robić. Nie potrafił sobie z tym poradzić, chociaż wcześniej był pewien, że da sobie radę. Jednak to było zbyt wiele dla jednego człowieka. Zbyt wiele dla niego.


- Czy ty...

Przestraszył ją. Nie spodziewała się takiej reakcji z jego strony. Był taki skryty. Kiedy upadł na kolana przez moment nie wiedziała co robić, jednak kiedy jego silnym ciałem wstrząsnął płacz przysunęła się bliżej i wtuliła się w niego. Tylko przy nim czuła się tak bezpieczna.


-...Lily Evans...

Kiedy poczuł jak jej drobne ręce oplatają jego klatkę piersiową przestał ze sobą walczyć. Przyciągnął ją bliżej i głaszcząc ją po plecach wtulił twarz w jej cudownie miękkie włosy. Starał się w pewien sposób napawać tą skradzioną chwilą, choć gdzieś głęboko w sercu czuł, że właśnie stracił ją na zawsze.

-...bierzesz tego...


Zdziwił ją, gdy nie tylko jej nie odtrącił, ale wręcz zbliżył się jeszcze bardziej. Przez moment mogła poczuć, że wreszcie odnalazła swoje miejsce. Chciała móc pozostać tu, z nim, już na zawsze. Chciała, żeby to było możliwe. Życie z dala od niego bolało zbyt mocno. Poczuła kolejne łzy napływające do oczu..
- Zostanę - wyszeptała i bardziej poczuła, niż usłyszała jak prycha.


-...Jamesa Pottera...

- Jestem Śmierciożercą - warknął i na dowód podwinął lewy rękaw. - Nie możesz zmarnować swojego życia przy mnie. Nie mogę pozwolić sobie być samolubnym.
Złapał jej podbródek i zmusił ją do spojrzenia mu prosto w oczy. Jego też były tak cholernie mokre. Uniosła rękę i delikatnie przyłożyła do jego policzka. Czując jej rękę na swojej twarzy przymknął oczy. Próbował czerpać jak najwięcej z tej chwili, czując jej bliski kres.


-...za męża...

Gładziła jego twarz starając się zapamiętać jej każdy skrawek. Nie był przystojny, ale to właśnie jego oblicze chciała znać na pamięć. Jego wyraziste, ciemne brwi. Długie rzęsy, które w świetle kominka rzucały na jego blade policzki przeraźliwe cienie. Wielki, krzywy nos, który sprawiał, że jego twarz była wyjątkowa. Mocno zarysowane kości policzkowe oraz typowo męską szczękę. I jego wąskie, blade usta, które właśnie łączyły się z jej pełnymi.

-...i ślubujesz mu...


Wiedział, że nie powinien tego robić. Powinien przestać, jednak nie potrafił przerwać tego pocałunku, oderwać swoich rąk od jej ciała. Ich łzy mieszały się ze sobą, nadając ich bliskości słonawy posmak. Czekał, aż go odtrąci, aż każe mu iść do diabła, gdzie należy, ale uparcie tego nie robiła. Zamiast tego całowała go równie zachłannie, jednocześnie rozpinając guziki jego koszuli.

-...miłość, wierność i uczciwość małżeńską...


Pragnęła go. Pragnęła go bardziej niż kiedykolwiek pragnęła kogoś innego. Pragnęła go teraz. I musiała, po prostu musiała go dostać. Chociaż na chwilę. Jej palce poruszały się szybko pozbawiając go koszuli. Przechodząc do spodni poczuła, że i on nie pozostaje dłużny. Wpiła się w jego usta z niezwykłą energią. Musiała to zrobić.


-...i że go nie opuścisz aż do śmierci?

Kochali się na dywanie. Przy kominku w jego salonie. Na Spinner’s End. Tam, gdzie wszystko się dla nich zaczęło i gdzie wszystko miało się skończyć. Gdzie zobaczyli się po raz pierwszy, gdzie spędzili najwspanialsze wspólne chwile. Gdzie uśmiechnął się smutno, starając się ją pocieszyć. I gdzie spojrzeli sobie w oczy ten ostatni raz.

- Lily?
Rozejrzała się nieprzytomnie po kościele. Była zupełnie zdezorientowana. Spojrzała na Jamesa, który uśmiechał się do niej uspokajająco. Spojrzała na swoich rodziców, wyraźnie rozbawionych jej zakłopotaniem. I na Petunię przewracającą oczami. To właśnie dla nich ceremonia miała mugolski charakter, a James nie miał nic przeciwko temu. To on był tym dobrym, mądrym wyborem, chociaż wszystko w niej krzyczało, że się myli i zaraz popełni największy błąd swojego życia. Nie chciała słuchać tego głosu. 
- Tak, ślubuję - szepnęła, a po policzku spłynęła jej pojedyncza łza.